Chyba wszyscy uwielbiamy przyjęcia. Można tak jak Pani Dalloway urządzać je (choć wiemy, że nikt już takich nie urządza) by zagłuszyć ciszę lub by zatracić się w wybieraniu kwiatów, szykowaniu eleganckich toalet, planowaniu tańców, układaniu menu, dobieraniu perfum. Łatwo jednak przesadzić, czegoś nie dopilnować. Kwiaty od potu gości zwiędną, na sukni smętnie będzie zwisał kotylion, tańce przeciągną się z polonezów w chochole podrygi, jedzenie już przeleżane wywoła mdłości, perfumy zbyt ostre drażnić będą nosy. Nadmiar życia kulinarnej (i nie tylko) orgii z “Wielkiego żarcia” miesza się wtedy z niedoborem śmierci gnijącej weselnej kolacji z “Wielkich nadziei”.
Mimo to warto zaryzykować, tym bardziej, że okazji do świętowania jest tak wiele. Codziennie jest jakaś rocznica. W tym roku na przykład można obchodzić 100-lecie Kapistów. „Kapizm” nieuchronnie rymuje się jednak z „Eskapizm”. Choć to przed kapizmem, zwłaszcza w jego skarłowaciałej formie wciąż infekującej licealną i akademicką edukację artystyczną, wielu ucieka. Ten nurt malarski jest zresztą, być może, złą matką chrzestną wszelkich zombizmów sztuki. Taką, która karoce zamienia w dynie, a stangretów w myszy. Dużo kolorów, mało magii.
Samuel Kłoda wydaje się jednak w swojej postawie twórczej biec prosto na Bal Kapistów by tam napychać usta tradycją „malarskiego malarstwa”, część przeżuwać i wypluwać, część połykać i fragmentaryczne trawić, by potem wymiotować. Tak powstaje imaginarium, w którym, konwencjonalny, „mieszczański” rezerwuar tematów sam siebie rozsadza nie wytrzymując własnego nadmiaru. W wystawie “Wymiot” wazony okazują się nawiedzone, bukiety zatrute, ptaki fałszywie śpiewają. Obrazy Kłody mieszają się ze sobą, tworząc lepką i duszną rzeczywistość. Ujawniają też wewnętrzną abjectalność, farba w swojej substancji okazuje się bliska zarówno wydzielinom ciała jak i kulinarnym resztkom. To bulimiczne malarstwo, rezonuje ze światem „za bardzo”, w którym jak chlejesz to na umór, a jak kryzys to nie jeden. Do porzygania.