Kacper Szalecki
Kuratorka: Katarzyna Oczkowska
Czas trwania wystawy: 17.02−3.03.2017
Fotografie: Michał Bratko
Fotografie Kacpra Szaleckiego nawiązują do estetycznej hybrydy lat 90., rozciągającej się pomiędzy złachanym „Smells Like Teen Spirit” Nirvany a cukierkowym „Baby One More Time” Britney Spears. Ale przewrotna nostalgia to za mało, żeby w pełni określić ponad dwadzieścia analogowych zdjęć. Trzeba sięgnąć po brakujące słowo. Ninetieswave (lub najtiswave − jak kto woli) to słowo-wytrych, które doskonale wypełnia tę lukę. Szalecki staje się samozwańczym królem najtiswave’owej imprezy, a swoistą dystopię stylu pokazuje nie jako zdystansowany obserwator, ale absolutny insider. Lata 90. paradoksalnie są dla niego utopią, bo rodząc się w ich drugiej połowie, blichtr ortalionu i splendor lycry, doświadczyć może tylko poprzez ich powrót w tej nowej formie.
Artysta fotografuje sam siebie, swoich znajomych, przaśne wnętrza i kiczowate miejskie krajobrazy, które publikował na blogu „Olimpa’s Diary”. Bohaterowie zdjęć prezentują lokalną klasykę i styl w wydaniu hard voguing. Odnajdziemy na zdjęciach Szaleckiego przegląd butów na koturnie, koszulkę Chanel ze złotym logo czy znajdujący się gdzieś w tle portret Donatelli Versace z domalowanym czerwonym okiem i czarnymi zębami. Jednak nie tylko high fashion przepuszcza artysta przez swojskość „made in Poland”, ale również − tak zwaną − sztukę wysoką. Pojawiające się na wielu zdjęciach półleżące postaci, ukazane w dziwacznych miejscach (od dmuchanego, gigantycznego łabędzia po przestrzeń muzeum z sąsiadującą rzeźbą Jeffa Koonsa), nawiązują do „Olimpii” Maneta i jej wersji z 1996 roku w wykonaniu Katarzyny Kozyry (co ciekawe, w tym samym roku przychodzi na świat Szalecki).
W Galerii Widna proponujemy przyjrzenie się fenomenowi najtiswave’u i fetyszyzowaniu zażywnej młodości, w całym jej braku doskonałości, ciuchach z lumpeksu i rozmazanym makijażu. Ale przede wszystkim będzie to powrót stylu, który każdy pojmuje trochę inaczej − „Load up on guns bring your friends” jak śpiewał Kurt, albo raczej jak chciała Britney − „My loneliness is killing me”.